Najlepsze na gorszy czas są polskie góry. Kiedyś ich nie lubiłam. Bo co to za odpoczynek, jeśli trzeba się namęczyć? A no taki, że marsz oczyszcza. Człowiek przeklina w myślach, że nie powinien jechać, bo tylko bolą nogi, ręce są zmarznięte, a mgła tak gęsta, że nie widać własnych stóp. A potem wraca do codziennych obowiązków i chciałby znowu tam być. Wyspacerować smutki i wykrzyczeć żale do ośnieżonych drzew, które są Bogu ducha winne. Drzewa wysłuchały, jestem lżejsza o kilka kilogramów zmartwień. I wiecie co? Wspaniale jest rozmawiać z ludźmi, których się nie zna. Śpiewać z nimi na całe gardło, słuchać gitary i grać w planszówki. Już dawno tak bardzo nie smakował mi suchy chleb z pasztetem, chińskie zupki i gorąca herbata. Było nawet spanie na ziemi i śpiwór. Tyle atrakcji. Tyle szczęścia!